czwartek, 24 grudnia 2015

766

Szanowni.

Pisałem już, że nie znoszę świąt?
Nienawidzę. I nie bardzo wiem z czego się to wzięło. Pracując w kinie brałem wszystkie zmiany świąteczno - wigilijne, tylko po to, żeby odwlec/zapomnieć święta.
Będąc dzieckiem, rok zaczynał się dla mnie i kończył kolejną wigilią i odliczaniem czasu do kolejnej. Po dziś dzień pamiętam co dostawałem od Mikołaja na każde kolejne święta. Komiksy z Thorgalem, plastikowego Wartburga, Poloneza na baterię, bloki o smaku czekolado podobnym i owoce cytrusowe dostępne w latach osiemdziesiątych tylko w okolicach grudnia. Odtwarzam sobie klimat wigilii z nostalgią, kiedy dziadek na zupę z grzybów mówił "zupa z czarnych pomidorów", rokrocznie opowiadana anegdota, jak to moja mama na gwiazdkę dostała kopertę z pieniędzmi do której nie zajrzała, a potem szukała jej w osiedlowym śmietniku (do tej pory ta historia doprowadza mamę do szału przy świątecznym stole). Życzenia ojca ograniczające się przy łamaniu opłatkiem do wymownego dla gówniarza "rozumu synu". Babcia potwornie wręcz fałszująca kolędy. Lubiłem to. Odliczałem wigilią lata.
Pojęcia nie mam kiedy magia minęła i zmieniła w szczerą niechęć. Najłatwiej powiedzieć - dorosłem i przejrzałem na oczy. Ale chyba nie o to w tym wszystkim chodzi.
Jest wiele rzeczy które irytują mnie w świętach. Po pierwsze - ta cholerna konieczność kupna komuś prezentu i uszczęśliwiania kogoś na siłę czymś, czym co NAM się wydaje że go uszczęśliwimy. Płytą która w czasach mp3 będzie się kurzyła na półce. Książką dzieląca los płyty. Jakże kreatywnymi kapciami, dezodorantem, krawatem, czy (evegreen) skarpetami. Wiem, liczy się gest. Ale czy prościej nic nie dać, niż oglądać twarz mówiącą  - O! Dezodorant! ZAWSZE o nim marzyłem!
Tradycyjne dzielenie się opłatkiem dla fundamentalistycznego ateisty również stanowi problem. W ubiegłym roku czytałem artykuł o tym, że nie powinno, ponieważ jestem przez osoby wierzące zaproszony do łamania się ciałem Chrystusa i powinienem tę sytuację uszanować tak, jak szanować się powinno nałożenie przez mężczyzn nakrycia głowy w synagodze, czy ściągnięcie obuwia w meczecie. Ale tu budzi się we mnie wewnętrzny sprzeciw. No bo jak to? Po pierwsze to nie świątynia. Po drugie, jest to łamanie się ciałem Boga, w którego nie wierzę. Z mojego punktu widzenia brak udziału w tej tradycji, to wyraz szacunku do religii. Gdybym brał w tym udział, to byłby to dla mnie wyraz hipokryzji. Szanuję, więc uczestniczę z boku. Tak jak podczas mszy w kościele miast klękać stoję, czy nie przyjmuję komunii. Proszę, zrozumcie mnie, tak jak ja was rozumiem.
Rzecz kolejna - kolacja wigilijna. Nie wiem jak u Was, ale u mnie wygląda to od lat identycznie. Po każdej kolacji wigilijnej zostaje gigantyczna, nieprzeżarta ilość jedzenia, przygotowywana godzinami przez mamę. Nie zrozumcie mnie źle. Ja to wszystko doceniam, ale każde wigilijne spotkanie kończy się mniej więcej takim zdaniem - Mamo/żono/córko/babciu, proszę/prosimy. W przyszłym roku nie szykuj aż tyle, bo widzisz ile zostało. 
Kocham moją mamę i chciałbym żeby chociaż raz wzięła sobie do serca to, o co wszyscy ją prosimy.
Kolejna rzecz irytująca mnie w świętach to KONIECZNOŚĆ spotkania się 24 grudnia. Żebyście mnie dobrze zrozumieli po raz kolejny, postaram się to wyjaśnić tak. Pomyślcie sobie (co wydaje mi się akurat dość proste), że kochacie swoją rodzinę. Widujecie się rzadko, lubicie, ale potraficie też zirytować swoim towarzystwem. Znacie się dość dobrze i wiecie jak komuś nacisnąć na odcisk, wnerwić, czy zwyczajnie obrazić. Bo w gruncie rzeczy, pomimo miłości którą się darzycie, macie doskonałą świadomość tego, jak łatwo wyprowadzić z równowago członka rodziny. Nikt nie wie o sobie tyle co ludzie znający się od x lat. Wady, zalety, czułe punkty. Wiadomo, rodzina. A teraz postawcie się w sytuacji kogoś, kto nie ma ochoty brać udziału w wigilijnej kolacji. Bo zwyczajnie nie lubi. Bo prezenty. Bo jedzenie. Bo opłatek. Bo cokolwiek. Bo nie macie ochoty. Powiedzcie teraz rodzinie - nie przyjdę na wigilię. 
I jak?
Szczerze powiem, że mi to też z trudem przechodzi przez gardło. Rokrocznie zbieram się do powiedzenia tego i nie potrafię. Wiem, że obraziłbym całą rodzinę. Ale tak się czuję. Organicznie mnie wręcz wkurwia ta KONIECZNOŚĆ. Duszę się z musem bycia. Bo chciałbym się z rodziną spotkać ot tak. Zdzwaniamy się, i jeśli ktoś ma ochotę, to przychodzi, a jeśli nie, to nie. Nic na siłę. 
Tłumaczenie trzydziestu kilkulatkowi, że tradycja, że rodzina, że musi, powoduje u trzydziestu kilkulatka frustrację i nieszczęśliwą minę podczas wigilijnego spotkania. No nie czuję świąt bardzo.
Przejdźmy jednak do sedna tego nad wyraz długiego wywodu. Bo pomimo tego, że kilkorga z nas święta doprowadzają do szewskiej pasji, nie mamy na nie ochoty z sobie tylko znanych powodów, to najważniejsze są... święta. I może po tym co przed chwilą przeczytaliście uznacie mnie za człowieka niezrównoważonego, to wezmę w nich udział. Owszem. Muszę. Ale jakaś tam wewnętrzna część mnie chce.
Część mnie chce się skrzywić na nietrafiony prezent.
Chce zobaczyć twarze niezadowolonych przez nią obdarowanych.
Chce zobaczyć dezaprobatę na twarzach tych, którym odmówi dzielenia się opłatkiem.
Chce powiedzieć, że jak zwykle było za dużo jedzenia.
Chce się skrzywić na dźwięk słowa "tradycja".
Chce świąt, bo może spotkać się z rodziną, którą cholernie kocha.
Chce wspominać tych, których przy wigilijnym stole zbrakło.

Rodzinnych moi drodzy.